Gram tak, by odbijać się od Ferdka
Fot. Materiały prasowe Fundacja Legalna Kultura
„Trafiłem do tego zawodu bez żadnych wielkich ambicji bycia aktorem. Imam się różnych części zawodu aktora trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że bardzo lubię kabaret. (…) Mentalnie przetrwałem nienawiść do Ferdka, choć dalej mnie denerwują zaczepki na ulicy typu: „Ferdek, choć no na browara, cycu jeden, ja pierdzielę”. Ale nie ma się co denerwować, chłopie, nie ma sensu, dla wielu jesteś właśnie tylko Ferdkiem. Niektórzy się dziwią, że wychodzę z samochodu i nie jestem pijany, albo że nie mam piwa w ręku. Taki los.” - mówi Andrzej Grabowski. O wyzwaniach aktorstwa oraz swoich artystycznych poszukiwaniach aktor opowiada w rozmowie z Pawłem Rojkiem.
REKLAMA
Spotykamy się w związku z nagraniem spotu „W czerni kina” do nowego filmu „Pitbull” Patryka Vegi. Jak Pan widzi kwestie korzystania z legalnych źródeł? Czy Pana prace były w dużej mierze piratowane, podejrzewam, że bardziej „Świat według Kiepskich” niż ambitne rzeczy?
„Świat według Kiepskich” na pozór nie jest ambitny. Tyle narozrabiał, ale zrobił też wiele dobrego dla świadomości przeciętnego Polaka, który ambitnych filmów nie ogląda, bo są według niego nudne i trzeba przy nich myśleć. Przy „Świecie według Kiepskich” widz nie myśli, ale mu się wtłacza tę głupotę, która staje się nadgłupotą i zaczyna się śmiać z samego siebie.
Jeżeli to sobie uświadomi, to jest bardzo dobrze i cel jest już osiągnięty. Poza tym 22 lata mówią same za siebie. Pamiętam Teatr Telewizji „19.
Południk” w reżyserii Julka Machulskiego, grałem tam główną rolę Prezydenta Czopa. Ten spektakl był nielegalnie sprzedawany na Stadionie Dziesięciolecia jeszcze przed premierą.
Dziś piractwo dotyczy to przede wszystkim internetu, który wprawdzie nie jest moją najmocniejszą stroną. Ale z pewnością nie jest legalne, że jestem na Facebooku jako Andrzej Grabowski, z moim zdjęciem, a ja nawet nie wiem, jak się wchodzi na Facebooka. Ktoś sobie założył, rozmawia niby jako ja, ludzie mówią, że nic groźnego. Próbowałem to załatwić, żeby tego nie robił, ale nie udało mi się. Podobnie jest na innych portalach, też mam tam konta, a nie jestem ich właścicielem ani uczestnikiem.
Teraz włącza się Pan w kampanię Legalnej Kultury. Jak Pan widzi kwestię edukacji w sprawie korzystania z legalnych źródeł?
Najmniejszy wpływ mają na to twórcy, bo oni bronią swoich interesów. Jeżeli twórca mówi „oglądajcie moje filmy z legalnych źródeł”, to przeciętny człowiek pomyśli: „no tak, bo na tym zarobisz, a ja bym wolał kupić worek cementu za połowę ceny od złodzieja niż w sklepie zapłacić podatek”. Według mnie nawoływania twórców mają olbrzymią wartość, ale najmniej oddziałującą. Najlepiej byłoby, gdyby użytkownicy zaczęli mówić: słuchajcie, nie korzystajcie z tego, bo to nieładnie, to jest złodziejstwo, to kradzież. Nasz naród nauczony był w PRL-u, że ukraść państwowemu przedsiębiorstwu to nie kradzież, a raczej wręcz odwrotnie, oznaka patriotyzmu i walka z RWPG, Układem Warszawskim i Związkiem Radzieckim. Niestety to przetrwało w nas i dalej egzystuje.
Chciałbym zapytać o Pana początki, bo to dość niezwykłe, że dwóch braci trafia do aktorstwa bez korzeni artystycznych. Skąd to się u Was wzięło?
Trzeci brat inżynier, niestety zmarły już, też miał inklinacje do bycia aktorem. Będąc geologiem-górnikiem prowadził różne imprezy górnicze, występował na nich, pisał monologi. Uwielbiał to, tylko traktował to jako hobby. A u nas to były różne drogi. Mikołaj był zafascynowany teatrem i filmem od kiedy pamiętam, chciał i wiedział, że będzie aktorem. A ja zdałem maturę w wieku 17 lat i nie wiedziałem w ogóle kim chciałbym być, ale bardzo mi się podobało w szkole teatralnej. Zdałem tam nie dlatego, że chciałem być aktorem, tylko studentem szkoły teatralnej. Znalazłem się tam, bo były ładne dziewczyny i wspaniali chłopcy, jak Halinka Wyrodek, Jurek Trela, czy Maniek Dziędziel. Co to za przedmioty, wymowa, impostacja głosu, bzdury jakieś - tam nie ma matematyki, chemii, fizyki, czyli właściwie żyć nie umierać. A kiedy już skończyłem tę szkołę, to zacząłem pracować w teatrze. Tak się jakoś złożyło, że później przeszedłem w inne dziedziny tej samej sztuki.
Jeżeli chodzi o korzenie, to one jednak były. Nasz ojciec Bolesław skończył historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Bez sensu zresztą, bo uczył się historii, która po wojnie przesłała być historią prawdziwą, a tylko była zmyślona, więc pracował całe życie jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych. Dzisiaj też mamy przykłady jak się historię tworzy. Ale ojciec był zapalonym wielbicielem teatru, statystował w Teatrze Słowackiego, do końca życia chwalił się, że grał z Osterwą. Co prawda Osterwa grał, a on stał obok niego z halabardą, ale byli na jednej scenie. Całe życie tworzył też teatry amatorskie w Alwerni, małej miejscowości, w której się wychowaliśmy. Mikołaj bardzo lubił występować, ja nie bardzo. Ojciec dał mi kiedyś rolę chłopca bez ręki, a ja tak się przestraszyłem, że mi tę rękę utną, że powiedziałem, że nie będę grał.
Do dzisiaj nie traktuję też mojego zawodu jako posłannictwa, chociaż raz przeżyłem coś, kiedy graliśmy „Listopad” Henryka Rzewuskiego w Teatrze Słowackiego w reżyserii mojego brata Mikołaja. Razem z Jaśkiem Peszkiem graliśmy dwóch braci. Jasiek brata, który był wychowany we Francji i przyjeżdża do Polski z nowymi ideami, a ja byłem zapiekłym szlachcicem, po prostu ciemnogród, facet, który należał do Konfederacji Barskiej. To było po stanie wojennym i była scena, kiedy konfederaci siedzą przy ognisku w lesie i śpiewają swój hymn. Kiedy graliśmy tę scenę to ludzie czasami wstawali i płakali. Wtedy czułem, że ten zawód to może być jakieś posłannictwo. Nigdy później już czegoś takiego nie odczułem.
Dość szybko trafił Pan do kabaretu z Januszem Rewińskim, potem zaczął Pan śpiewać…
To dużo powiedziane śpiewać.
Są dowody.
Dowody są.
W czym się Pan najlepiej czuje, czy ta różnorodność Pana właśnie bawi?
W związku z tym, że trafiłem do tego zawodu bez żadnych wielkich ambicji bycia aktorem, to imam się różnych kierunków. Kabaret wcale nie jest łatwy, a stand up to już w ogóle, człowiek wychodzi sam, ubrany tak jak jest, staje przed mikrofonem i przez godzinę gada. A publiczność musi albo się śmiać, albo wzruszać, albo w ogóle słuchać gościa przez godzinę. I jeszcze za to płacić! Imam się tych różnych części zawodu aktora trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że bardzo lubię kabaret. Kabaret i stand up bardzo dużo mi dał, podobnie jak „Kiepscy”. Niby gram jedną postać, ale w każdym odcinku jakby kogoś innego, znajduję się w innej sytuacji, raz jestem za, a raz przeciw w związku z tym samym tematem. Poza tym to jest olbrzymia nauka, nakręciliśmy ponad 600 odcinków, każdy po pół godziny, to jest 300 godzin materiału. Wyobraża Pan sobie, ile to jest filmów? To jak 150 filmów, gdzie jestem właściwie cały czas na ekranie, cały czas przed kamerą. To jest nauka i szkoła nie do przecenienia.
A jeżeli chodzi o śpiewanie to totalny przypadek. Dwaj muzycy z Częstochowy zaproponowali mi udział w koncercie poświęconym Himilsbachowi i Maklakiewiczowi na Targu Węglowym w Gdańsku. Zaskoczony jak głupi zgodziłem się na to, a jak się okazało, że tam śpiewa Maleńczuk, Soyka i Hanka Banaszak, to się załamałem. Bo skąd tam ja i po co? Ale zaśpiewałem to jak… niech mi Pan Bóg wybaczy. Potem nagraliśmy płytę z tym materiałem. Ale nagrywa się, dopóki się nie nagra, koncert na żywo jest zupełnie czymś innym. Niespodziewanie jedna z moich piosenek znalazła się na Liście Przebojów słuchalnej wtedy Trójki. Była na tej liście 28 tygodni, w tym 10 tygodni w pierwszej dziesiątce, dwa tygodnie na drugim miejscu i dwa tygodnie na pierwszym. Koledzy zaczęli mnie nagabywać, żebym nagrał płytę solową, Janek Nowicki, Janek Wołek, Andrzej Poniedzielski i Krzysiek Nowak napisali mi po dwa teksty, ja popełniłem jeden tekst. Na płycie napisałem, to już anegdota, „pytę trzymacie państwo w ręku, jeżeli wam się nie spodoba, to postaram się wynagrodzić, może zacznę malować”. Po dwóch tygodniach dostałem SMS-a od Piotra Najsztuba o treści: „Panie Andrzeju, kupiłem Pana płytę. Wysłuchałem w całości. Proszę zacząć malować.” Ale nagrałem kolejną płytę solową z fantastycznymi tekstami Janka Wołka.
A teraz Piotrek Krakowski skomponował bardzo wiele piosenek, nagrałem dwadzieścia parę u niego w domu. Niedługo firma My Music wydaje płytę, której pewnie nikt nie kupi. (śmiech) Nagrywam dosyć dużo piosenek, które nie są słuchane, ale nie po to nagrywam, żeby na tym zarabiać.
Byłem nawet przez niecały rok krytykiem literackim w TVP, którą jeszcze wtedy wolno było oglądać. W programie „Hurtownia książek” z Agnieszką Wolny-Hamkało robiliśmy wywiady z autorami, tłumaczami, byłem zobowiązany czytać trzy książki tygodniowo, które później omawiałem. Różnych form artystycznych się imam i jeżeli jeszcze będę żył, to pewnie się jeszcze będę innych imał. Może wreszcie zacznę malować.
Jak udało się Panu przetrwać Kiepskiego? To jest rola, która może zniszczyć karierą, zaszufladkować aktora do końca życia, ale dająca też tak dużą popularność, że pewnie trudno się odgonić?
Kiedy szedłem na naszą rozmowę już mi ktoś powiedział „dzień dobry, panie Kiepski”, co mnie doprowadza do pasji. Wtedy robię minę Gebelsa z „Pitbulla”, czasem uciekają. Jak mnie pytają: „Pan Grabowski?”, to mówię nie. Wtedy konsternacja, bo jak mi udowodnią, że to ja? (śmiech). Udało mi się przetrwać, ale dla olbrzymiej części publiczności pozostanę Ferdkiem do końca życia. Przecież część widzów „Kiepskich” nie pójdę na film Lecha Majewskiego, bo co by z niego zrozumieli? Może jeszcze te drugie „Pitbulle”, te gorsze według mnie, bo ten pierwszy rewelacja, świetny film i genialny serial. Był taki okres, że nienawidziłem grać Ferdka, ale jak się wycofać, zerwać umowę? Zerwanie umowy to nie tylko karę zapłacić, ale jeszcze pozbawić pracy 50 ludzi, którzy z tego żyją. W końcu tę postać polubiłem, bo doszedłem do wniosku, że nie mam za co go nie lubić. Ale przetrwałem przede wszystkim dzięki „Pitbullowi”, bo właśnie w okresie największej popularności „Kiepskich” zadzwonił do mnie Patryk. Był wtedy młodym człowiekiem, który jeszcze nie zrobił, ale bardzo chciał nakręcić film. Zaproponował mi rolę Gebelsa, a ja zbaraniałem, że on widzi w tym mnie, człowieka, którego na co tydzień ogląda 8 milionów ludzi, bo taka była wtedy oglądalność „Kiepskich”. Byłem bardzo mile zaskoczony i oczywiście rolę przyjąłem, a po miesiącu usłyszałem, że się producenci nie zgadzają, bo mam gębę Ferdka. Na moje szczęście Patryk nie dostał pieniędzy i po dwóch latach wrócił z propozycją. Gebels mnie uratował od zacietrzewienia i bycia Ferdkiem. Wolałbym do końca życia zostać Gebelsem niż Ferdynandem Kiepskim. Ale teraz to lubię, zresztą trudno czegoś nie lubić, jak się to gra przez 22 lata. Ale przecież ja to robię tylko raz w roku przez 3 tygodnie, jadę do Wrocławia i spotykam się z ludźmi, z którymi się normalnie nie spotykam. Z kilkoma się nie spotkam już nigdy, niestety. Mentalnie przetrwałem nienawiść do Ferdka, choć dalej mnie denerwują zaczepki na ulicy typu: „Ferdek, choć no na browara, cycu jeden, ja pierdzielę”. Ale nie ma się co denerwować, chłopie, nie ma sensu, dla wielu jesteś właśnie tylko Ferdkiem. Niektórzy się dziwią, że wychodzę z samochodu i nie jestem pijany, albo że nie mam piwa w ręku. Taki los.
Opinie o twórczości Patryka Vegi są podzielone. Jedni go uwielbiają i mówią, że to świetne kino, a inni nienawidzą i określają jako kicz. Grał Pan u Vegi wielokrotnie, również w bardzo źle odbieranych filmach. Czy to gra z sentymentu?
Również z sentymentu do „Pitbulla” i do Vegi, bo uwierzył we mnie w momencie, kiedy nikt we mnie nie wierzył. Ale Patryk też ma do mnie sentyment.
Czasami w niedobrym filmie można zrobić fantastyczną rolę, a w genialnym filmie można odwalić kitę, jak śpiewa Nohavica. Jedna z moich córek odmówiła zagrania w serialu, bo stwierdziła, że to nie jest dobra produkcja. Powiedziałem jej, że źle myśli, co byłoby ze mną, gdybym odmówił roli Ferdka? Oczywiście miałem dylemat, zagrałem dlatego, że to były trzy pilotażowe odcinki i myślałem, że nikt nie będzie tego oglądał, a trwa to już 22 lata. Taki jest mój zawód, w każdej produkcji można zagrać dobrą rolę. W kilku produkcjach Vegi odmówiłem, m.in. w „Botoksie”. Wpierw się na mnie obrażał, ale teraz już nie, wytworzyliśmy między sobą taką relację, że mogę mu wprost powiedzieć: to mi się nie podoba, to jest niedobre. Prawdopodobnie takiej uwagi Patryk nie przyjąłby od nikogo innego. Taka relacja z reżyserem jest najlepszą, jaka może być.
Poza tym film na etapie scenariuszowym wygląda zupełnie inaczej. Byłem przez 5 lat ekspertem od scenariuszy w PISF-ie, kiedy ten jeszcze był niezależny. Czytałem scenariusze i punktowałem, czy warto je dofinansowywać czy nie. Kiedyś uświadomiłem sobie, że film, w którym jestem zakochany i do końca życia będę uważał go za najlepszy, czyli „Amarcord” Felliniego, odrzuciłbym na etapie scenariusza. Owszem, pewne scenariusze można a priori ocenić jako „to nie może być dobre”, ale świetne scenariusze można też doskonale spieprzyć w realizacji. To przecież jest kwestia reżysera, zagrania, zrozumienia albo nie scenariusza. Doświadczenie czytania dziesiątków scenariuszy filmowych niedobrze mi zresztą zrobiło. Niby to tajne, ale od razu wszyscy wiedzieli, że Grabowski odrzucił to czy tamto, wrogów sobie narobiłem. Odrzuciłem też scenariusz Vegi, komedię „Ciacho”.
Aktualnie możemy oglądać kilka projektów z Pana udziałem: mikrobudżet „Piosenki o miłości”, serial „Pajęczyna” i nowy film Lecha Majewskiego. Co Pana zainteresowało w tych scenariuszach?
Trudno się nie zainteresować, jak rolę proponuje Lech Majewski, w którego twórczości jestem zakochany i bardzo go doceniam, nie tylko jako reżysera, ale pisarza, plastyka, operatora, po prostu jego wyobraźnię. Nie zastanawiałem się ani chwili, tym bardziej że bardzo ciekawa rola nauczyciela Wirskiego. Jeżeli chodzi o serial „Pajęczyna”, to grałem już u Vegi prezesa, gram teraz w teatrze Chomeiniego, to dlaczego mam nie zagrać Edwarda Gierka? Swoją drogą jak to wszystko się zazębia, w jednych w odcinków do Kiepskich przyszedł Edward Gierek. Zagrał go sobowtór, wyglądał identycznie jak Gierek, tylko kompletnie nic nie potrafił powiedzieć i trzeba go było zdubbingować. Wypadło na mnie. Gdy dostałem propozycję zagrania w „Pajęczynie”, to przypomniał mi się cofnięty głos Gierka „towarzysze, pomożecie?”. Na pierwszej rozmowie z reżyserem bałem się, czy nie będę go za bardzo naśladować, czy nie wyjdzie z tego parodia, ale jednocześnie było to podniecające, że będę mówił jak Edward Gierek.
Teraz skończyłem bardzo ciekawy film „Za duży na bajki”, Kristoffera Rusa, wydaje mi się, że zrobiliśmy bardzo dobrą rzecz. Film familijny, ciepły, fantastyczny, z dobrym przesłaniem i świetną obsadą. Fantastyczny też chłopak w roli głównej, taki 12-latek, genialny, w Polsce nie było chyba dobrego filmu, w którym grały dzieci. No może poza „O dwóch takich co ukradli księżyc”, tam dzieci były dobre (śmiech). W każdym razie ten chłopiec gra naprawdę fantastycznie, a ja wcielam się w jego dziadka. Przekonał mnie do tego przede wszystkim również scenariusz, poza tym miałem z Kristofferem bardzo niewielki kontakt przy serialu „Druga połowa”, jakiś śmieszny epizod w jednym z odcinków.
Oczywiście, że czasem odmawiam, ale aktorzy, którzy mówią, że selekcjonują role, bardzo często kłamią. To jest nasz zawód, a nie hobby, my z tego żyjemy. Dziennikarz, który pisze do „Na żywo” albo „Twojego imperium”, a jest poza tym poważnym dziennikarzem w „Polityce”, a byli i tacy, może się ukryć pod pseudonimem. Aktor się nie ukryje, musi twarz pokazać. Odmówiłem zagrania w dwóch filmach Vegi, kilku serialach, ale przede wszystkim odmawiam, jeśli dostaję rolę podobną do Ferdka. Nie będę zjadał własnego ogona przecież, po co mi to. Pierwsze, o czym myślę, otrzymując nową propozycję, to jak zagrać, żeby nie przypominało to w niczym Ferdynanda Kiepskiego. Dzięki temu zagrałem Gebelsa. Byłem skupiony na tym, żeby nie być podobnym, nie tylko fizycznie - ogoliłem się na łyso, ostrzygłem wąsy i jak zobaczyłem się w lustrze, to wiedziałem jak bym chciał zagrać. Mentalnie oczywiście też się zmieniłem, ale to były tygodnie chodzenia i myślenia o tej postaci. I ten strzał w pierwszym dniu, czy się uda, czy się nie uda. Gdybym nie grał Ferdynanda Kiepskiego, nigdy w życiu bym tak nie zagrał Gebelsa, bo bym nie musiał. Przyszedłbym tak jak zwykle wyglądam, nie myślał o tym i tak bym go grał. Ferdek wymusił to na mnie. Uważam moją rolę Gebelsa może nie za sukces, ale coś, co zrobiłem dobrze. Tak samo wielu innych ról nie zagrałbym tak, gdybym nie musiał się odbijać od Ferdka, gdybym nie musiał myśleć o tym inaczej. A człowiek jest z natury leniwy.
W latach 90-tych pierwszy raz spotkałem się z Sylwkiem Chęcińskiem, reżyserował spektakl „Głośna sprawa” w Teatrze Telewizji. Zagrałem tam epizod, postać nazywała się Bobas. Wydawało mi się, że co to dla mnie zagrać taką rolę, zrobiliśmy tzw. master shota, a Sylwek poprosił mnie, żebyśmy to obejrzeli. Nigdy nie oglądam siebie, bo jest to obrzydliwe, ale zmusił mnie. „Podobało się panu, jak pan zagrał?” – zapytał. Odpowiedziałem, że nie. „To po co pan tak zagrał?”. Rozśmieszył mnie tym bardzo, ale też uświadomił, że to nie jest takie proste, że sobie tak strzelę rolę po prostu.
Nie ma w nich cienia znaku, że to mikrobudżetowy film. To naprawdę bardzo prosty film, czytałem nawet recenzję, w której odnoszono się do krytyki, że jest to takie proste. Recenzent napisał, że gdyby ten film wyreżyserował jakiś Lars w Helsinkach, to prostotę uznano by za coś nadzwyczajnego i odkrywczego, że nie potrzeba kombinować, kamery ustawiać. Gdy spotkałem się pierwszy raz z reżyserem po przeczytaniu scenariusza, powiedziałem mu, że rozumiem, czemu chce, bym to ja zagrał. W „Piosenkach o miłości” gram ojca głównego bohatera, to aktor, dyrektor teatru, ale karierę zrobił na tak zwanej niskiej sztuce. Odniesienie do mnie, do Kiepskich, moich występów w kabaretonach, które nota bene uwielbiam i które mnie bardzo dużo nauczyły. Zapytałem reżysera, czy świadomie do mnie się zwrócił, żeby mieć paralelę z moim życiem. To też postać, która jest bardzo mocnym człowiekiem, który utrąca syna nieudacznika, a ojciec jeszcze gra na swój jubileusz sztukę „Ja, Feuerbach”. Świetny film z tego wyszedł, prosty, czarno-biały.
A czym zostaną zaskoczeni widzowie nowego „Pitbulla”? W obsadzie nie ma nazwisk z poprzednich części, poza Panem.
Myślę, że powrotem do pierwszego „Pitbulla”, mało będzie przypominał tę nową serię. W najnowszym „Pitbullu” ani razu nie zakląłem, co było dziwne, prawda? Grać w filmie u Vegi i nie kląć? Nie widziałem jeszcze tego filmu, ale myślę, że zaskoczy on, a może nawet rozczaruje fanów nowych części. Jeżeli są tam jakieś sceny seksu, to minimalne. Nagraliśmy dwie wersje tego filmu: polską i angielską. I każdą scenę nagrywaliśmy najpierw po polsku, a potem po angielsku. Wszyscy oczywiście zostaliśmy dokładnie przygotowani przez Polkę z USA, więc graliśmy to slangiem. Uważałem, że zagrać po polsku to nic, przecież po angielsku za chwilę będę grał i tu muszę się skupić. I paradoksalnie te sceny po polsku były lżej grane, bo za chwilę będzie po angielsku i będzie się trzeba skupić. A czasem nadmierne skupienie i nadmierna chęć zagrania dobrze, wywołuje wręcz odwrotny skutek, lepsze jest wrogiem dobrego, jak mówi stare porzekadło. Nie znoszę w teatrze czy filmie patrzeć na aktora, który wszystko oddaje sztuce. Za chwilę spodnie ściągnięte i będzie defekował dla sztuki. Janusz Gajos powiedział mi kiedyś, że stał się aktorem, kiedy zaczął umieć opanowywać swoje emocje. Nie emocje postaci, którą gra, bo postać może szaleć, ale aktora, jego emocje.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Paweł Roje
„Świat według Kiepskich” na pozór nie jest ambitny. Tyle narozrabiał, ale zrobił też wiele dobrego dla świadomości przeciętnego Polaka, który ambitnych filmów nie ogląda, bo są według niego nudne i trzeba przy nich myśleć. Przy „Świecie według Kiepskich” widz nie myśli, ale mu się wtłacza tę głupotę, która staje się nadgłupotą i zaczyna się śmiać z samego siebie.
Jeżeli to sobie uświadomi, to jest bardzo dobrze i cel jest już osiągnięty. Poza tym 22 lata mówią same za siebie. Pamiętam Teatr Telewizji „19.
Południk” w reżyserii Julka Machulskiego, grałem tam główną rolę Prezydenta Czopa. Ten spektakl był nielegalnie sprzedawany na Stadionie Dziesięciolecia jeszcze przed premierą.
Dziś piractwo dotyczy to przede wszystkim internetu, który wprawdzie nie jest moją najmocniejszą stroną. Ale z pewnością nie jest legalne, że jestem na Facebooku jako Andrzej Grabowski, z moim zdjęciem, a ja nawet nie wiem, jak się wchodzi na Facebooka. Ktoś sobie założył, rozmawia niby jako ja, ludzie mówią, że nic groźnego. Próbowałem to załatwić, żeby tego nie robił, ale nie udało mi się. Podobnie jest na innych portalach, też mam tam konta, a nie jestem ich właścicielem ani uczestnikiem.
Teraz włącza się Pan w kampanię Legalnej Kultury. Jak Pan widzi kwestię edukacji w sprawie korzystania z legalnych źródeł?
Najmniejszy wpływ mają na to twórcy, bo oni bronią swoich interesów. Jeżeli twórca mówi „oglądajcie moje filmy z legalnych źródeł”, to przeciętny człowiek pomyśli: „no tak, bo na tym zarobisz, a ja bym wolał kupić worek cementu za połowę ceny od złodzieja niż w sklepie zapłacić podatek”. Według mnie nawoływania twórców mają olbrzymią wartość, ale najmniej oddziałującą. Najlepiej byłoby, gdyby użytkownicy zaczęli mówić: słuchajcie, nie korzystajcie z tego, bo to nieładnie, to jest złodziejstwo, to kradzież. Nasz naród nauczony był w PRL-u, że ukraść państwowemu przedsiębiorstwu to nie kradzież, a raczej wręcz odwrotnie, oznaka patriotyzmu i walka z RWPG, Układem Warszawskim i Związkiem Radzieckim. Niestety to przetrwało w nas i dalej egzystuje.
Chciałbym zapytać o Pana początki, bo to dość niezwykłe, że dwóch braci trafia do aktorstwa bez korzeni artystycznych. Skąd to się u Was wzięło?
Trzeci brat inżynier, niestety zmarły już, też miał inklinacje do bycia aktorem. Będąc geologiem-górnikiem prowadził różne imprezy górnicze, występował na nich, pisał monologi. Uwielbiał to, tylko traktował to jako hobby. A u nas to były różne drogi. Mikołaj był zafascynowany teatrem i filmem od kiedy pamiętam, chciał i wiedział, że będzie aktorem. A ja zdałem maturę w wieku 17 lat i nie wiedziałem w ogóle kim chciałbym być, ale bardzo mi się podobało w szkole teatralnej. Zdałem tam nie dlatego, że chciałem być aktorem, tylko studentem szkoły teatralnej. Znalazłem się tam, bo były ładne dziewczyny i wspaniali chłopcy, jak Halinka Wyrodek, Jurek Trela, czy Maniek Dziędziel. Co to za przedmioty, wymowa, impostacja głosu, bzdury jakieś - tam nie ma matematyki, chemii, fizyki, czyli właściwie żyć nie umierać. A kiedy już skończyłem tę szkołę, to zacząłem pracować w teatrze. Tak się jakoś złożyło, że później przeszedłem w inne dziedziny tej samej sztuki.
Jeżeli chodzi o korzenie, to one jednak były. Nasz ojciec Bolesław skończył historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Bez sensu zresztą, bo uczył się historii, która po wojnie przesłała być historią prawdziwą, a tylko była zmyślona, więc pracował całe życie jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych. Dzisiaj też mamy przykłady jak się historię tworzy. Ale ojciec był zapalonym wielbicielem teatru, statystował w Teatrze Słowackiego, do końca życia chwalił się, że grał z Osterwą. Co prawda Osterwa grał, a on stał obok niego z halabardą, ale byli na jednej scenie. Całe życie tworzył też teatry amatorskie w Alwerni, małej miejscowości, w której się wychowaliśmy. Mikołaj bardzo lubił występować, ja nie bardzo. Ojciec dał mi kiedyś rolę chłopca bez ręki, a ja tak się przestraszyłem, że mi tę rękę utną, że powiedziałem, że nie będę grał.
Do dzisiaj nie traktuję też mojego zawodu jako posłannictwa, chociaż raz przeżyłem coś, kiedy graliśmy „Listopad” Henryka Rzewuskiego w Teatrze Słowackiego w reżyserii mojego brata Mikołaja. Razem z Jaśkiem Peszkiem graliśmy dwóch braci. Jasiek brata, który był wychowany we Francji i przyjeżdża do Polski z nowymi ideami, a ja byłem zapiekłym szlachcicem, po prostu ciemnogród, facet, który należał do Konfederacji Barskiej. To było po stanie wojennym i była scena, kiedy konfederaci siedzą przy ognisku w lesie i śpiewają swój hymn. Kiedy graliśmy tę scenę to ludzie czasami wstawali i płakali. Wtedy czułem, że ten zawód to może być jakieś posłannictwo. Nigdy później już czegoś takiego nie odczułem.
Dość szybko trafił Pan do kabaretu z Januszem Rewińskim, potem zaczął Pan śpiewać…
To dużo powiedziane śpiewać.
Są dowody.
Dowody są.
W czym się Pan najlepiej czuje, czy ta różnorodność Pana właśnie bawi?
W związku z tym, że trafiłem do tego zawodu bez żadnych wielkich ambicji bycia aktorem, to imam się różnych kierunków. Kabaret wcale nie jest łatwy, a stand up to już w ogóle, człowiek wychodzi sam, ubrany tak jak jest, staje przed mikrofonem i przez godzinę gada. A publiczność musi albo się śmiać, albo wzruszać, albo w ogóle słuchać gościa przez godzinę. I jeszcze za to płacić! Imam się tych różnych części zawodu aktora trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że bardzo lubię kabaret. Kabaret i stand up bardzo dużo mi dał, podobnie jak „Kiepscy”. Niby gram jedną postać, ale w każdym odcinku jakby kogoś innego, znajduję się w innej sytuacji, raz jestem za, a raz przeciw w związku z tym samym tematem. Poza tym to jest olbrzymia nauka, nakręciliśmy ponad 600 odcinków, każdy po pół godziny, to jest 300 godzin materiału. Wyobraża Pan sobie, ile to jest filmów? To jak 150 filmów, gdzie jestem właściwie cały czas na ekranie, cały czas przed kamerą. To jest nauka i szkoła nie do przecenienia.
A jeżeli chodzi o śpiewanie to totalny przypadek. Dwaj muzycy z Częstochowy zaproponowali mi udział w koncercie poświęconym Himilsbachowi i Maklakiewiczowi na Targu Węglowym w Gdańsku. Zaskoczony jak głupi zgodziłem się na to, a jak się okazało, że tam śpiewa Maleńczuk, Soyka i Hanka Banaszak, to się załamałem. Bo skąd tam ja i po co? Ale zaśpiewałem to jak… niech mi Pan Bóg wybaczy. Potem nagraliśmy płytę z tym materiałem. Ale nagrywa się, dopóki się nie nagra, koncert na żywo jest zupełnie czymś innym. Niespodziewanie jedna z moich piosenek znalazła się na Liście Przebojów słuchalnej wtedy Trójki. Była na tej liście 28 tygodni, w tym 10 tygodni w pierwszej dziesiątce, dwa tygodnie na drugim miejscu i dwa tygodnie na pierwszym. Koledzy zaczęli mnie nagabywać, żebym nagrał płytę solową, Janek Nowicki, Janek Wołek, Andrzej Poniedzielski i Krzysiek Nowak napisali mi po dwa teksty, ja popełniłem jeden tekst. Na płycie napisałem, to już anegdota, „pytę trzymacie państwo w ręku, jeżeli wam się nie spodoba, to postaram się wynagrodzić, może zacznę malować”. Po dwóch tygodniach dostałem SMS-a od Piotra Najsztuba o treści: „Panie Andrzeju, kupiłem Pana płytę. Wysłuchałem w całości. Proszę zacząć malować.” Ale nagrałem kolejną płytę solową z fantastycznymi tekstami Janka Wołka.
A teraz Piotrek Krakowski skomponował bardzo wiele piosenek, nagrałem dwadzieścia parę u niego w domu. Niedługo firma My Music wydaje płytę, której pewnie nikt nie kupi. (śmiech) Nagrywam dosyć dużo piosenek, które nie są słuchane, ale nie po to nagrywam, żeby na tym zarabiać.
Byłem nawet przez niecały rok krytykiem literackim w TVP, którą jeszcze wtedy wolno było oglądać. W programie „Hurtownia książek” z Agnieszką Wolny-Hamkało robiliśmy wywiady z autorami, tłumaczami, byłem zobowiązany czytać trzy książki tygodniowo, które później omawiałem. Różnych form artystycznych się imam i jeżeli jeszcze będę żył, to pewnie się jeszcze będę innych imał. Może wreszcie zacznę malować.
Jak udało się Panu przetrwać Kiepskiego? To jest rola, która może zniszczyć karierą, zaszufladkować aktora do końca życia, ale dająca też tak dużą popularność, że pewnie trudno się odgonić?
Kiedy szedłem na naszą rozmowę już mi ktoś powiedział „dzień dobry, panie Kiepski”, co mnie doprowadza do pasji. Wtedy robię minę Gebelsa z „Pitbulla”, czasem uciekają. Jak mnie pytają: „Pan Grabowski?”, to mówię nie. Wtedy konsternacja, bo jak mi udowodnią, że to ja? (śmiech). Udało mi się przetrwać, ale dla olbrzymiej części publiczności pozostanę Ferdkiem do końca życia. Przecież część widzów „Kiepskich” nie pójdę na film Lecha Majewskiego, bo co by z niego zrozumieli? Może jeszcze te drugie „Pitbulle”, te gorsze według mnie, bo ten pierwszy rewelacja, świetny film i genialny serial. Był taki okres, że nienawidziłem grać Ferdka, ale jak się wycofać, zerwać umowę? Zerwanie umowy to nie tylko karę zapłacić, ale jeszcze pozbawić pracy 50 ludzi, którzy z tego żyją. W końcu tę postać polubiłem, bo doszedłem do wniosku, że nie mam za co go nie lubić. Ale przetrwałem przede wszystkim dzięki „Pitbullowi”, bo właśnie w okresie największej popularności „Kiepskich” zadzwonił do mnie Patryk. Był wtedy młodym człowiekiem, który jeszcze nie zrobił, ale bardzo chciał nakręcić film. Zaproponował mi rolę Gebelsa, a ja zbaraniałem, że on widzi w tym mnie, człowieka, którego na co tydzień ogląda 8 milionów ludzi, bo taka była wtedy oglądalność „Kiepskich”. Byłem bardzo mile zaskoczony i oczywiście rolę przyjąłem, a po miesiącu usłyszałem, że się producenci nie zgadzają, bo mam gębę Ferdka. Na moje szczęście Patryk nie dostał pieniędzy i po dwóch latach wrócił z propozycją. Gebels mnie uratował od zacietrzewienia i bycia Ferdkiem. Wolałbym do końca życia zostać Gebelsem niż Ferdynandem Kiepskim. Ale teraz to lubię, zresztą trudno czegoś nie lubić, jak się to gra przez 22 lata. Ale przecież ja to robię tylko raz w roku przez 3 tygodnie, jadę do Wrocławia i spotykam się z ludźmi, z którymi się normalnie nie spotykam. Z kilkoma się nie spotkam już nigdy, niestety. Mentalnie przetrwałem nienawiść do Ferdka, choć dalej mnie denerwują zaczepki na ulicy typu: „Ferdek, choć no na browara, cycu jeden, ja pierdzielę”. Ale nie ma się co denerwować, chłopie, nie ma sensu, dla wielu jesteś właśnie tylko Ferdkiem. Niektórzy się dziwią, że wychodzę z samochodu i nie jestem pijany, albo że nie mam piwa w ręku. Taki los.
Opinie o twórczości Patryka Vegi są podzielone. Jedni go uwielbiają i mówią, że to świetne kino, a inni nienawidzą i określają jako kicz. Grał Pan u Vegi wielokrotnie, również w bardzo źle odbieranych filmach. Czy to gra z sentymentu?
Również z sentymentu do „Pitbulla” i do Vegi, bo uwierzył we mnie w momencie, kiedy nikt we mnie nie wierzył. Ale Patryk też ma do mnie sentyment.
Czasami w niedobrym filmie można zrobić fantastyczną rolę, a w genialnym filmie można odwalić kitę, jak śpiewa Nohavica. Jedna z moich córek odmówiła zagrania w serialu, bo stwierdziła, że to nie jest dobra produkcja. Powiedziałem jej, że źle myśli, co byłoby ze mną, gdybym odmówił roli Ferdka? Oczywiście miałem dylemat, zagrałem dlatego, że to były trzy pilotażowe odcinki i myślałem, że nikt nie będzie tego oglądał, a trwa to już 22 lata. Taki jest mój zawód, w każdej produkcji można zagrać dobrą rolę. W kilku produkcjach Vegi odmówiłem, m.in. w „Botoksie”. Wpierw się na mnie obrażał, ale teraz już nie, wytworzyliśmy między sobą taką relację, że mogę mu wprost powiedzieć: to mi się nie podoba, to jest niedobre. Prawdopodobnie takiej uwagi Patryk nie przyjąłby od nikogo innego. Taka relacja z reżyserem jest najlepszą, jaka może być.
Poza tym film na etapie scenariuszowym wygląda zupełnie inaczej. Byłem przez 5 lat ekspertem od scenariuszy w PISF-ie, kiedy ten jeszcze był niezależny. Czytałem scenariusze i punktowałem, czy warto je dofinansowywać czy nie. Kiedyś uświadomiłem sobie, że film, w którym jestem zakochany i do końca życia będę uważał go za najlepszy, czyli „Amarcord” Felliniego, odrzuciłbym na etapie scenariusza. Owszem, pewne scenariusze można a priori ocenić jako „to nie może być dobre”, ale świetne scenariusze można też doskonale spieprzyć w realizacji. To przecież jest kwestia reżysera, zagrania, zrozumienia albo nie scenariusza. Doświadczenie czytania dziesiątków scenariuszy filmowych niedobrze mi zresztą zrobiło. Niby to tajne, ale od razu wszyscy wiedzieli, że Grabowski odrzucił to czy tamto, wrogów sobie narobiłem. Odrzuciłem też scenariusz Vegi, komedię „Ciacho”.
Aktualnie możemy oglądać kilka projektów z Pana udziałem: mikrobudżet „Piosenki o miłości”, serial „Pajęczyna” i nowy film Lecha Majewskiego. Co Pana zainteresowało w tych scenariuszach?
Trudno się nie zainteresować, jak rolę proponuje Lech Majewski, w którego twórczości jestem zakochany i bardzo go doceniam, nie tylko jako reżysera, ale pisarza, plastyka, operatora, po prostu jego wyobraźnię. Nie zastanawiałem się ani chwili, tym bardziej że bardzo ciekawa rola nauczyciela Wirskiego. Jeżeli chodzi o serial „Pajęczyna”, to grałem już u Vegi prezesa, gram teraz w teatrze Chomeiniego, to dlaczego mam nie zagrać Edwarda Gierka? Swoją drogą jak to wszystko się zazębia, w jednych w odcinków do Kiepskich przyszedł Edward Gierek. Zagrał go sobowtór, wyglądał identycznie jak Gierek, tylko kompletnie nic nie potrafił powiedzieć i trzeba go było zdubbingować. Wypadło na mnie. Gdy dostałem propozycję zagrania w „Pajęczynie”, to przypomniał mi się cofnięty głos Gierka „towarzysze, pomożecie?”. Na pierwszej rozmowie z reżyserem bałem się, czy nie będę go za bardzo naśladować, czy nie wyjdzie z tego parodia, ale jednocześnie było to podniecające, że będę mówił jak Edward Gierek.
Teraz skończyłem bardzo ciekawy film „Za duży na bajki”, Kristoffera Rusa, wydaje mi się, że zrobiliśmy bardzo dobrą rzecz. Film familijny, ciepły, fantastyczny, z dobrym przesłaniem i świetną obsadą. Fantastyczny też chłopak w roli głównej, taki 12-latek, genialny, w Polsce nie było chyba dobrego filmu, w którym grały dzieci. No może poza „O dwóch takich co ukradli księżyc”, tam dzieci były dobre (śmiech). W każdym razie ten chłopiec gra naprawdę fantastycznie, a ja wcielam się w jego dziadka. Przekonał mnie do tego przede wszystkim również scenariusz, poza tym miałem z Kristofferem bardzo niewielki kontakt przy serialu „Druga połowa”, jakiś śmieszny epizod w jednym z odcinków.
Oczywiście, że czasem odmawiam, ale aktorzy, którzy mówią, że selekcjonują role, bardzo często kłamią. To jest nasz zawód, a nie hobby, my z tego żyjemy. Dziennikarz, który pisze do „Na żywo” albo „Twojego imperium”, a jest poza tym poważnym dziennikarzem w „Polityce”, a byli i tacy, może się ukryć pod pseudonimem. Aktor się nie ukryje, musi twarz pokazać. Odmówiłem zagrania w dwóch filmach Vegi, kilku serialach, ale przede wszystkim odmawiam, jeśli dostaję rolę podobną do Ferdka. Nie będę zjadał własnego ogona przecież, po co mi to. Pierwsze, o czym myślę, otrzymując nową propozycję, to jak zagrać, żeby nie przypominało to w niczym Ferdynanda Kiepskiego. Dzięki temu zagrałem Gebelsa. Byłem skupiony na tym, żeby nie być podobnym, nie tylko fizycznie - ogoliłem się na łyso, ostrzygłem wąsy i jak zobaczyłem się w lustrze, to wiedziałem jak bym chciał zagrać. Mentalnie oczywiście też się zmieniłem, ale to były tygodnie chodzenia i myślenia o tej postaci. I ten strzał w pierwszym dniu, czy się uda, czy się nie uda. Gdybym nie grał Ferdynanda Kiepskiego, nigdy w życiu bym tak nie zagrał Gebelsa, bo bym nie musiał. Przyszedłbym tak jak zwykle wyglądam, nie myślał o tym i tak bym go grał. Ferdek wymusił to na mnie. Uważam moją rolę Gebelsa może nie za sukces, ale coś, co zrobiłem dobrze. Tak samo wielu innych ról nie zagrałbym tak, gdybym nie musiał się odbijać od Ferdka, gdybym nie musiał myśleć o tym inaczej. A człowiek jest z natury leniwy.
W latach 90-tych pierwszy raz spotkałem się z Sylwkiem Chęcińskiem, reżyserował spektakl „Głośna sprawa” w Teatrze Telewizji. Zagrałem tam epizod, postać nazywała się Bobas. Wydawało mi się, że co to dla mnie zagrać taką rolę, zrobiliśmy tzw. master shota, a Sylwek poprosił mnie, żebyśmy to obejrzeli. Nigdy nie oglądam siebie, bo jest to obrzydliwe, ale zmusił mnie. „Podobało się panu, jak pan zagrał?” – zapytał. Odpowiedziałem, że nie. „To po co pan tak zagrał?”. Rozśmieszył mnie tym bardzo, ale też uświadomił, że to nie jest takie proste, że sobie tak strzelę rolę po prostu.
Nie ma w nich cienia znaku, że to mikrobudżetowy film. To naprawdę bardzo prosty film, czytałem nawet recenzję, w której odnoszono się do krytyki, że jest to takie proste. Recenzent napisał, że gdyby ten film wyreżyserował jakiś Lars w Helsinkach, to prostotę uznano by za coś nadzwyczajnego i odkrywczego, że nie potrzeba kombinować, kamery ustawiać. Gdy spotkałem się pierwszy raz z reżyserem po przeczytaniu scenariusza, powiedziałem mu, że rozumiem, czemu chce, bym to ja zagrał. W „Piosenkach o miłości” gram ojca głównego bohatera, to aktor, dyrektor teatru, ale karierę zrobił na tak zwanej niskiej sztuce. Odniesienie do mnie, do Kiepskich, moich występów w kabaretonach, które nota bene uwielbiam i które mnie bardzo dużo nauczyły. Zapytałem reżysera, czy świadomie do mnie się zwrócił, żeby mieć paralelę z moim życiem. To też postać, która jest bardzo mocnym człowiekiem, który utrąca syna nieudacznika, a ojciec jeszcze gra na swój jubileusz sztukę „Ja, Feuerbach”. Świetny film z tego wyszedł, prosty, czarno-biały.
A czym zostaną zaskoczeni widzowie nowego „Pitbulla”? W obsadzie nie ma nazwisk z poprzednich części, poza Panem.
Myślę, że powrotem do pierwszego „Pitbulla”, mało będzie przypominał tę nową serię. W najnowszym „Pitbullu” ani razu nie zakląłem, co było dziwne, prawda? Grać w filmie u Vegi i nie kląć? Nie widziałem jeszcze tego filmu, ale myślę, że zaskoczy on, a może nawet rozczaruje fanów nowych części. Jeżeli są tam jakieś sceny seksu, to minimalne. Nagraliśmy dwie wersje tego filmu: polską i angielską. I każdą scenę nagrywaliśmy najpierw po polsku, a potem po angielsku. Wszyscy oczywiście zostaliśmy dokładnie przygotowani przez Polkę z USA, więc graliśmy to slangiem. Uważałem, że zagrać po polsku to nic, przecież po angielsku za chwilę będę grał i tu muszę się skupić. I paradoksalnie te sceny po polsku były lżej grane, bo za chwilę będzie po angielsku i będzie się trzeba skupić. A czasem nadmierne skupienie i nadmierna chęć zagrania dobrze, wywołuje wręcz odwrotny skutek, lepsze jest wrogiem dobrego, jak mówi stare porzekadło. Nie znoszę w teatrze czy filmie patrzeć na aktora, który wszystko oddaje sztuce. Za chwilę spodnie ściągnięte i będzie defekował dla sztuki. Janusz Gajos powiedział mi kiedyś, że stał się aktorem, kiedy zaczął umieć opanowywać swoje emocje. Nie emocje postaci, którą gra, bo postać może szaleć, ale aktora, jego emocje.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Paweł Roje
PRZECZYTAJ JESZCZE